Z kim najlepiej podróżować ?
Czy nie każdy marzy by
móc podróżować z kimś o nietuzinkowej inteligencji, nadzwyczajnej wrażliwości i
łagodnym charakterze ? Ja zdecydowanie, dlatego wybrałem się sam na wycieczkę
rowerową. Wycieczkę, znaną z literatury
przedmiotu jako „podróż tam i z powrotem”. Tam czyli na Podlasie i z powrotem do domu na Mokotowie czyli ponad
600 km w 6 dni.
Żadna to egzotyka ani
wyczyn. Nie była to trasa w poprzez Afryki, nie był to wysiłek na miarę
Ironmana. Niemniej jeszcze rok temu nie uwierzyłbym gdyby ktoś powiedział mi,
że spędzę prawie tydzień samotnie pedałując po Polsce.
Nie będę męczył opisami
poszczególnych odcinków trasy, informacjami o odległościach, prędkościach itp.
bzdetach. Powiedzmy sobie szczerze jazda na rowerze przez 6 dni z rzędu po od 6
do 11 godzin składa się w równych
częściach z nudy, bolesności tyłka i konkretnego zmęczenia. Nie jest to więc
szczególnie ciekawe i nie ma co dorabiać do tego niepotrzebnej filozofii.
Być może poprzedni akapit
pobrzmiewa niezbyt zachęcająco także tylko doprecyzuję, że była to równocześnie
jedna z najlepszych rzeczy jaką mogłem sobie sprawić. Uwielbiam wolność i
niezależność jaką daje tego rodzaju podróżowanie. Wiem natomiast, że z
perspektywy większości osób, które gimnastykują się z wykorzystaniem rozsądnie urlopu
takie pomysły to fanaberia i nie chcę jak nawiedzony pisać, że każdy musi
zapieprzać sam jak palec walcząc o życie w nierównej walce o skrawek pasa drogi
z kierowcami tirów (niestety takie krótkie ale jednak odcinki na trasie też
pokonywałem; największe gnoje to kierowcy litewscy i białoruscy ciągnący
ogromne i puste lory na samochody – nie dość, że nie omijają rowerzystów to ten
cały ich majdan z tyłu ma tendencję do zarzucania nawet na prostej drodze)
Nie mam wielkich
doświadczeń w tego typu wycieczkach ale sprawdził mi się prosty patent by
zaplanować sobie 1-2 postoje z wcześniej
zarezerwowanymi miejscami do spania. Reszta pobytów to już część przygody. W
czerwcu pokonałem z dwoma kolegami kawałek Warmii i nic nie planowaliśmy
zawczasu (mieliśmy namioty itp.) ale podróżując samemu miałem trochę stracha przed
taką pionierką.
Zapieprzanie samemu na
rowerze to jak każde monotonne doświadczenie (luzujące trochę wysiłek umysłowy)
rodzaj medytacji. Mam teorię, że dzięki takiemu charakterowi rozrywki wszystko
przeżywa się mocniej. Piwo na koniec
dnia smakuje lepiej niż kiedykolwiek.
Kolor wody w jeziorze,
intensywność barw tzw przyrody ożywionej – nie do zapomnienia. Ale
zgubienie drogi po 10 h jazdy tudzież po wyłączeniu oświetlenie słonecznego
spowodowało, że byłem bliski tego by
się popłakać – ze zmęczenia i żalu nad
własną głupotą.
Nie mam wybitnej kondycji
ale też umówmy się, że regularnie (ok, właściwie codziennie ostatnio) trochę
się ruszam. Przy niezbyt obciążającym
ale jednak długim wysiłku nie da się oszukać organizmu. Nauczyłem się, że jak
tylko zapominam o regularnym nawodnieniu i węglowodanach to pod koniec dnia może zrobić się
niefajnie. Jednego wieczora dopiero po
spożyciu dwóch zup opanowałem coś co wyglądało na początek drgawek z wyziębienia
tudzież przemęczenia.
Ale te wszystkie
doświadczenia powodują też, że jakoś wraca się głową do normalnego świata gdzie
lepiej czuje się swoje ciało i mniej człowiek przejmuje się tym wszystkim co
generujemy sobie we własnej czaszce a co potrafi nas czasem nieźle zdołować.
Korzystałem (niestety) z
map Google na telefonie. Ani to wygodne ani bezpieczne ale nie zdołałem kupić
akurat tradycyjnej dobrej mapy we właściwej skali. Poza kilkoma momentami kiedy
chciałem aby Sergiej i Larry sami przyjechali do mnie na rowerach powiedzieli jaki jest sens wytyczać trasę w
metrowym piachu obok asfaltu tudzież wyjaśnili moją wątpliwość co może znaczyć
w podpisie drogi rowerowej „walking” były i chwile zabawne. Kiedy dojechałem
nad Bug i zapytałem dwóch facetów naprawiających Żuka o przeprawę promową zobaczyłem jak ich oczy natychmiast nabierają
żywych kolorów. Domyślam się, że wspominali lata osiemdziesiąte, wspaniały czas
kiedy ojcowie po zbiorach wybrali się na giełdę w Słomczynie i wrócili dużym
fiatem. Oni zaś, młodzi i jurni tymże dużym fiatem wozili panny do remizy na
tańce. Tak, piękne tam musiały być lata osiemdziesiąte. Wtedy też ostatnio
widziano tam prom.
Im dłużej jeżdżę tym
mocniej czuję, że mój kolejny rower będzie mniej skomplikowany. Mam kupionego
na Allegro używanego grata marki Cube (Delhi) i niby jest to klasyczny rower
trekkingowy ale jakoś bliżej mi coraz bardziej do idei złożenia pojazdu „pod
siebie”. Niemniej sprzęt mnie nie zawiódł. Mam komplet narzędzi, zapasową dętkę
itd. Narzędzia (a dokładnie klucz nasadkowy) przydały się w trakcie naprawy
maszyny do przerzucania siana (pewnie ma jakąś swoją nazwę właściwą ale jej
niestety nie znam). Z tą naprawą wiąże się też śmieszna historia. Moja rola
była taka, że po pierwsze miałem klucz a po drugie przez słownie może dwie
minuty trzymałem kawałek stalowej rurki, który tworzył dźwignię. Niemniej mój
nowy zapoznany kolega rolnik strasznie chciał się odwdzięczyć i namówił mnie,
że podwiezie mnie kilka kilometrów. Wgramoliłem się na stopień naczepy z sianem
i przyczepiłem rower łańcuchem
anty-kradzieżowym. Oczywiście naczepa nie miała żadnej amortyzacji i
niemiłosiernie się trzęsła także musiałem jedną ręką trzymać się kawałka blachy
by się nie spierniczyć a drugą utrzymywałem stabilność mojego pojazdu. Efekt
był taki, że rozciąłem sobie palce lewej ręki a cały byłem upieprzony w smarze.
Ale opłacało się. Kiedy tego wieczora dotarłem do czegoś co w literaturze
nazywa się miejsce wieczornego spoczynku, w zakrwawionej koszulce, umazany na czarno, facet dający mi klucze
powiedział cytuje „no, ja tego, też jeżdżę trochę na rowerze, ale wie pan, tak
amatorsko, po okolicy…” Przybrałem wtedy wyraz twarzy częstego bywalcy zawodów
organizowanych przez Red Bulla i odpowiedziałem śmiertelnie zmęczonym głosem:
„tak, tak jest na pewno bezpieczniej.
Na dwóch kołach
poruszanych własnymi mięśniami nie jedzie się jak powszechnie wiadomo za
szybko. Daje to możliwość kontemplacji przyrody, która układa się w szalenie
ciekawy wzór: łąka, pole, łąka, pole, las, łąka, pole, łąka, pole, rzeka most.
Zmusza to także do czytania absolutnie wszystkiego co znajduje się przy drodze.
Przez dłuższą chwilę (czyli kilkadziesiąt kilometrów) poważnie zastanawiałem
się nad napisaniem w związku z tym tekstu o roboczym tytule „Terenowe badania
nad stanem reklamy wizualnej”. Po
kolejnych kilkudziesięciu kilometrach pomysł ten stracił swój powab ale
zrobiłem sobie prywatną listę zaobserwowanych wybitnych osiągnięć
brandingowych. Długo nie mogłem zdecydować się komu dać złoty medal także
przydzieliłem sprawiedliwie dwa. Znalazłem w Białymstoku prywatne przedszkole,
którego obietnica marki wyzwala u jednych myśl o spełnieniu najskrytszych
marzeń u drugich czyste przerażenie. Ale nie pozwala pozostać wobec takiego
konceptu obojętnym. Przedszkole nosi dumną nazwę „EUROPRYMUSEK”. Mój drugi
faworyt to firma sprzedająca maszyny rolnicze. Firma nazywa się
niekontrowersyjnie: „UNIA”. Ale już ich "tag line" powoduje, że warszawskie
agencje powinny wyłuskać lokalny talent, który za nim stoi. Otóż UNIA promuje
się tak: „Szwedzka stal, polski pot”. Czy w naszym kraju tak unurzanym w
historii może być coś wyzwalającego silniejsze emocje niż przywołanie Potopu
? I tak jak wtedy spoceni pokonaliśmy
szwedzką stal tak teraz sam przecież byłem świadkiem, że nie straszne są nam
żadne maszyny !
Mam nadzieję, że kogoś
choć odrobinę zainspirowałem do odkurzenia roweru i otwarcia się na drobne
przygody, choćby te na dystansie
kilkunastu kilometrów od domu (na początek oczywiście!)
Errata. Pisząc to w 2014 roku nie wiedziałem, że miłość do rowerów zamienię w biznes:)
Errata. Pisząc to w 2014 roku nie wiedziałem, że miłość do rowerów zamienię w biznes:)
Aż się chce jeździć
OdpowiedzUsuń